Symulacja przestępcy
W r. 1924 podczas jednej z obław wpadł w ręce policji groźny bandyta, Wasyl K., którego pod silną eskortą doprowadzono do aresztu policyjnego. W czasie eskortowania usiłował ratować się ucieczką, stoczył przy tym walkę z policjantami, podczas której poszwankowani zostali dwaj policjanci. W walce tej jednak lekkie obrażenia odniósł i bandyta.
Dnia następnego, gdy wezwano go do przesłuchania do sędziego śledczego, siedząc na podłodze w areszcie, oświadczył, że nie jest w stanie ruszyć się z miejsca. W czasie badania sędziego śledczego zeznał, że bito go bagnetem w nogi pod kolanami, wskutek czego został kaleką i nie będzie mógł chodzić. Przesuwał się z miejsca na miejsce jedynie na kolanach, dowodząc, że nóg wyprostować nie może. Najbardziej jednak dziwnym było, że po zbadaniu go przez lekarza rzeczywiście uznany został za chorego na bezwład nóg.
Do czasu wyroku sądu bandyta przebywał w więzieniu powiatowym. Roztoczona nad nim obserwacja w ciągu 4 miesięcy nie ujawniła cech symulacji. Czołgał się w celi wieziennej wyłącznie na kolanach i rękach (na czworakach), lub siedział ze skurczonymi nogami. Znowu upłynął jakiś czas. Aż oto pewnego dnia strażnik więzienny zameldował naczelnikowi więzienia, że podpatrzył, jak więzień K. w nocy chodził po celi normalnie. Meldunek ten naczelnik więzienia przyjął z pewnym niedowierzaniem, mimo to jednak doniósł o tym władzom sądowym, które z kolei zarządziły przewiezienie K. do miasta wojewódzkiego na komisję lekarską dla wszechstronnego zbadania. Po dwóch dniach więzień powrócił z orzeczeniem, że jest jednak trwałym kaleką wskutek skurczu żył i zaniku władzy mięśni w nogach. Tak więc spostrzeżenia strażnika wieziennego uznano za nieprawdziwe, strażnik ten jednak nie dał za wygraną i aby przekonać swego przełożonego o szłuszności swoich spostrzeżeń, postanowił na własną rękę dokonać z więźniem eksperymentu. Mianowicie kiedy więzień K. w porze obiadowej siedzieć będzie jak zwykł to czynić, na pryczy ze skurczonymi pod siebie nogami, poda mu miskę ze strawa, a następnie gdy ten zajmie się jedzeniem, ktoś trzeci popchnie go z tyłu tak, aby spadł na podłogę. Przypuszczano, że więzień w obawie przed skutkami upadku użyje nóg. Z zamiarem swoim podzielił się w tajemnicy ze swoim kolegą, który miał mu w wykonaniu planu dopomóc a jednocześnie spełnić rolę świadka. Pewnego więc dnia, gdy więzień siedział na pryczy, oczekując na obiad, plan ściśle wykonano. K. jednak zepchnięty z pryczy upadł na ziemię, lecz padając nóg nie wyprostował, a trzymał je skurczone pod siebie. Strażnik więc musiał się pogodzić z tym, że więzień jest naprawdę kaleką.
Kiedy wyrokiem sądu K. został skazany na bezterminowe więzienie za udowodnione mu zbrodnie, zaszła konieczność przewiezienia go do ciężkiego więzienia.
Kilku strażników zniosło go do oczekującej furmanki na podwórzu więziennym i ułożyło na słomie. Policjant mający eskortować więźnia, poinformowany o jego trwałym kalectwie, zakuł mu tylko ręce, rezygnując z zakucia go w kajdanki na nogi. Do pociągu więźnia wniesiono i usadzono na ławce.
W drodze, gdy pociąg zbliżał się do mostu kolejowego, więzień poprosił eskortującego policjanta, by mu pomógł przejść do ubikacji, policjant uczynił to, zdejmując mu na chwilę z rąk kajdanki. Wpuściwszy więźnia do ubikacji, między drzwi przepisowo włożył nogę (obcas buta), aby uniemożliwić ich zatrzaśnięcie od wewnątrz. Nagle jednak, o dziwo więzień — „kaleka” silnym kopnięciem wypchnął nogę policjanta i jednocześnie gwałtownie zatrzasnął drzwi ubikacji. Zdezorientowany tym policjant usłyszał tylko brzęk tłuczonego szkła. To właśnie więzień wyłamał okno, po czym wyskoczył w czasie biegu pociągu na niski nasyp toru, z którego przekoziołkował się na dół i pędem pobiegł w stronę pobliskich zarośli.
Zatrzymano pociąg i rzucono się w pościg za zbiegiem, lecz niestety — zniknął w zaroślach bez śladu. Policjant, widząc beskuteczność pościgu, zalarmował z najbliższego telefonu komendę powiatową policji. Natychmiast zarządzono pościg na terenie całego powiatu, podając rysopis zbiega. Nie odniosło to jednak pożądanego skutku. Bandyta zdołał umknąć.
Nazajutrz w pobliskiej okolicy posterunkowy Z., do którego nie dotarła jeszcze wiadomość o zarządzonym pościgu, wracając szosą z dłuższego obchodu, zauważył idącego na przeciw siebie wieśniaka w łapciach. Policjant zainteresował się jego osobą i zażądał okazania dowodu osobistego. Zapytany „wieśniak” odpowiedział mu po białorusku: „siejczas panoczku pokażę wam książeczkę wojskową” i z tymi słowy począł rozwiązywać sznurki przy łapciach, aby niby z nogawicy spodni, gdzie zwykle wieśniacy tamtejsi przechowują dokumenty, wydostać żądaną książeczkę. Policjant, oczekując na okazanie książeczki karabin z nasadzonym bagnetem miał na pasie na lewym przedramieniu — jak do rewizji. Nagle „wieśniak”, manipulując przy rozwiązywaniu sznurków u łapci — z błyskawiczną szybkością chwycił za kolbę karabinu i usiłował go wydrzeć. Zawrzała walka na śmierć i życie. Napastnik starał się przebić policjanta nasadzonym na karabin bagnetem. Ten zaś rozpaczliwie bronił się przed grożącą mu śmiercią. Kłębiły się na szosie dwa ciała w śmiertelnej walce, aż wreszcie zepchnięty do przydrożnego rowu policjant nie zdołał uniknąć ciosu — zbrodniarz przebił mu bagnetem brzuch i począł wyrywać karabin, za który kurczowo trzymał policjant. Ugodzony bagnetem policjant począł jednak rozpaczliwie wzywać ratunku. Napastnik, widząc, że nie zdoła wyrwać karabinu oraz w obawie, by lada chwila nie nadbiegł ktoś z pomocą — zaniechał dalszego szamotania się i począł uciekać. Ciężko ranny policjant, mimo osłabienia i bólu, ostatkami sił dźwignął karabin, złożył się do celu i strzelił za uciekającym trzykrotnie, po czym zemdlał. Jeden ze strzałów okazał się celny.
Kiedy na odgłos strzałów przybyli na miejsce robotnicy, zdążający tędy do pracy, zauważyli w rowie omdlałego policjanta, a w odległości około 100 metrów leżącego człowieka — „wieśniaka” w łapciach. Były to już stygnące zwłoki, gdyż kula przeszyła mu czaszkę. Przybyłe na miejsce władze śledcze stwierdziły, że zabitym jest właśnie bandyta K.
Jakkolwiek ręka sprawiedliwości dosięgła zbrodniarza, tragiczny jednak był też los policjanta.
Rannego przewieziono do szpitala i poddano operacji. Władze przełożone nie szczędziły kosztów na uratowanie jego życia, który był ponadto jedynym żywicielem matki staruszki i młodszego rodzeństwa. Najwybitniejsi lekarze czynili wszystko, aby go ratować. Niestety zmarł w ciężkim zmaganiu się ze śmiercią, wskutek zakażenia.
Źródło: „Na Posterunku”, nr 36/1938, podkomisarz P. P. Czesław Złakowski, zdj. NAC