Urodzony detektyw cz. 1
Agapit Żuk, funkcjonarjusz krajowej fabryki guzików, oddawna marzył o karjerze detektywa. Umiał na pamięć całego Szerloka Holmsa, znał wszystkie przygody detektywa Pinkertona, a poza tem jak najuważniej studjował rubrykę kryminalną pism codziennych. Ilekroć przeczytał o jakiemś tajemniczem zniknięciu czyto panny, czy klejnotów rodzinnych, czy konia z wozem na własną rękę wnet rozpoczynał śledztwo, które napewno byłoby uwieńczone powodzeniem, gdyby... nie ta przeklęta fabryka, która wciąż odrywała go od umiłowanych zajęć.
Był już nawet raz bardzo bliski wielkiego triumfu. Oto zdarzył się niezwykły wypadek: znikł stróż lombardu miejskiego, a wraz z nim ulotnił się rower, kilkanaście złotych zegarków i sporo gotówki. Pan Agapit, skoro tylko dowiedział się o kradzieży, wpadł odrazu na domysł, że złodziej nie uciekł pieszo, ale na rowerze; nie należy więc szukać śladu stóp ludzkich, lecz odcisku prążkowanej gumy. I rzeczywiście, tuż za rogatką odszukał na drodze wyraźne ślady kół — i to nie jednego, ale sześciu rowerów. Niestety, brak czasu jako też niemożność gonienia naraz w sześciu kierunkach udaremniła dalsze poszukiwanie.
- Oho!—mówił potem p. Zuk w kawiarni— gdybym tylko miał swobodę działania, już jabym prześcignął policję w tropieniu złodziei, Ale cóż!? Człowieka z wrodzonym talentem rutyniści zawsze lekceważą. Złożyłem ofertę, to mi odpowiedziano, że mogą mnie przyjąć na praktykę... Mnie na praktykę!? Mnie, który mógłby zostać naczelnikiem wydziału śledczego!...
Aż oto pewnego dnia Agapit Żuk zapłonął szczerem oburzeniem. Bo, wyobraźcie sobie państwo—jego samego, urodzonego detektywa, jego, polskiego Szerloka—ktoś ośmielił się okraść.
W bohaterze naszym zagrała ambicja, jak w rasowym charcie, któremu szarak ogon pokazał i znikł w życie.
Sprawa jednak przedstawiała się ogromnie tajemniczo, zagadkowo. Wrócił z dancingu o wpół do trzeciej nad ranem. Rozebrał Się. Garnitur wieczorowy powiesił w szafie. Wyjął z niej ubranie, w którem chodził do pracy. Zegarek i inne drobiazgi położył na biurku i poszedł spać. Wstał o ósmej, żeby iść do zajęcia. Gdy skończył ubierać się, zauważył raptem brak pugilaresu.
Co u licha! Zegarek jest, chustka do nosa jest, portmonetka jest, scyzoryk, binokle - wszystko w porządku... A gdzie pugilares, w którym było pięćdziesiąt kilka złotych na dożycie do końca miesiąca?...
Posłał do biura kartkę, że jest chory, żeby uzyskać wolny czas na niezwłoczne i energiczne rozpoczęcie śledztwa, a radość, jaką mu sprawiała myśl, że teraz nareszcie pokaże, co umie, ogromnie łagodziła zmartwienie, spowodowane poniesioną stratą.
Kawalerski lokal p. Agapita składał się z pokoju, przedpokoju i t. zw. ubikacji. Wejście jedno z kurytarza. Okna dwa: w pokoju weneckie, w przedpokoju wąskie o jednej szybie. Drzwi ze schodów (2-gie piętro) na kurytarz, prowadzący do mieszkań kawalerskich, na noc zamykane. Wszystko to pan Agapit przepowiedział sobie w pamięci, a następnie zabrał się do szczegółowych badań.
Zamki okazały się nietknięte, szyby w oknach całe, drzwi niewyważone. Na podłodze lekkie ślady pantofli—jego własnych. W suficie — ani jednej dziury; w podłodze — wszystkie deski mocno przytwierdzone. Złodziej mógł się więc dostać tylko przy pomocy podrobionego klucza.
- Tak — pomyślał Agapit— inaczej wnioskować nie można. Ale kto to mógł uczynić?
Wychodząc do zajęcia, Żuk regularnie oddawał klucz żonie dozorcy domu, która następnie sprzątała mieszkanie. Mogła więc ta kobieta zrobić sobie odcisk woskowy i zamówić duplikat klucza.
- Trzeba ją zbadać—rzekł i dobrze zamknąwszy mieszkanie, zeszedł na dół. Minął bramę i nie zostawiwszy klucza, jak to zwykle czynił, wydostał się na ulicę.
- Jeżeli baba ma klucz własny, to bez mojego pójdzie posprzątać, a choćby tylko zajrzeć tam, gdzie była w nocy. Nie przypuszcza, że mogę wrócić lada chwila.
Pospacerował trochę po mieście, wypił kawę w narożnej cukierni i wreszcie zdecydował, że czas wracać. Ostrożnie przemknął się przez bramę i pędem pobiegł na górę. Drzwi zastał zamknięte. Cicho je otworzył i pchnął raptownie. W mieszkaniu pusto. Łóżko nieposłane, ani śladu czyjejkolwiek obecności.
Nie dał się jednak zwieść tym pozorom i zaczął szukać jakichkolwiek znaków. Na stoliku nocnym spostrzegł czarną nitkę. Skąd się ona wzięła?... Nie mógł sobie przypomnieć, czy była tutaj przed jego wyjściem. Ale to nic — szukajmy dalej.
Począł na czworakach pokój obchodzić, badając uważnie podłogę. Tuż przy krześle zauważył mały skrawek papieru; na jednej jego stronie było wydrukowane „kant", a dalszy ciąg słowa oddarty.
Zastanowił się: „kant“… Jakie wyrazy zaczynają się od tej sylaby?... kantor, kantaryda, kantówka, kantata, kantować... Nie, żadne z tych słów nie dowodzi niczego. Szukajmy dalej. A oto drugi kawałek czarnej nitki i mała krwawa plamka. To zastanawiające!...— pomyślał. Nić i krew. Złodziejka szyła widocznie i ukłuła się w palec. Doskonale! Znów uczynił kilka kroków, wodząc nosem po podłodze. Teraz zauważył koło łóżka kilka kropel jakgdyby deszczu. Przybywa zatem nowe potwierdzenie przypuszczenia: szyła, ukłuła się — płakała. Pytanie tylko, dlaczego płakała pod łóżkiem, a nie przy stole, gdzie byłoby daleko wygodniej? Szukajmy dalej...
Źródło: „Na Posterunku”, B. Hertz, zdj. NAC