Zwycięstwo Gzymsa cz. 2
Nazajutrz obudziłem się i dostrzegłem, że Gzymsa, który zawsze zrana komponował w łóżku poezje, nie było. „Gdzie ten wyrostek robaczkowy mógł się podziać?"—-gnębiło mnie pytanie, umyłem się, ubrałem i pośpiesznie wybiegiem na ulicę, z zamiarem udania się do kawiarni, gdzie Gzyms miał zwyczaj siadywać po kilka godzin dziennie nad jedną „półczarną”. Jakież było moje zdumienie, kiedy spotkałem go na chodniku przed naszą kamienicą, wpatrzonego, Jak sroka w gnat, w drzwi obskurnej restauracyjki trzeciego rzędu.
- Co tu robisz? — zapytałem nie bez ciekawości,
Ale Gzy ma nie odpowiedział, tylko zachwyconemi oczami patrzał w brudne wnętrze knajpy.
Poszedłem wzrokiem za jego zachwyconym spojrzeniem i nie zauważyłem nic szczególnego. Jak zwykle, za brudnym bufetem stał papa Paździor i brudnemi palcami liczył kawałki śledzia i sera. Jak zwykle, kilku pijanych dorożkarzy piło czystą i mlaskało ustami i jak zwykle siedziała przy kasie panna Madzia, córka Paździora, dziobata na twarzy, z bielmem na oku i pokrzywionemi przez chorobę angielską nogami. Co tu mówić!—-Zenobja Rosołek, choć była „nie bardzo", jeszcze mogła uchodzić za piękność wobec Madzi Paździor.
- Gzyms—rzekłem, szarpiąc go za rękaw— powiedz, co ci do głupiego łba strzeliło, bo przeczuwam kawał?
- Masz rację, kawał i to pierwszorzędny, zaraz się przekonasz. Walentego szlag trafi.
To mówiąc wszedł do knajpy, a ja za nim. Paździor znał nas nieźle, bośmy od czasu do czasu głód u niego zaspokajali na poczekaniu i z nękaniem przez niego na gotówkę. Skłonił się nam więc z godnością, ani nie przypuszczając, że jeden z nas knuł straszliwą zemstę nad Jego ulubieńcem—dozorcą Walentym (Walenty z rozmachem wyrzucał pijanych gości.).
Gzyms coś tam z nim poszeptał, zapewne na konto kredytu, na co Paździor skinął przyzwalająco głową i za chwilę dymił przed nami bigos. Byłem zdumiony i oburzony: Gzyms zakochany w pannie Rosołek, Gzyms poeta w półkoszulkach, jadający u najdroższej flaki, zaczął, mówiąc gwarą, sypać bezczelne „oko” do ospowatej, krzywej i zezowatej Madzi. Tego było mi za wiele, zwłaszcza, że nie mogłem pojąć celu. Zjadłem więc bigos i pełen pogardy wyszedłem, kłaniając się bardzo grzecznie Paździorowi, a udając, że nie dostrzegam Gzymsa. On jednak nie przejął się tem wcale, tylko mi na odchodnem rzucił przez ramię wieloznaczące i głębokie:
- Bęcwał.
Okazało się, że miał tym razem rację. Wieczorem bowiem siedziałem nad jakąś pracą i zupełnie nie dostrzegłem godziny. W tem drzwi się otwierają i wchodzi Gzyms, nucąc fałszywie:
Prosiłem ją przy czereśni
Pozwól sobie składać pieśni...
Wiedziałem z doświadczenia, że kiedy Gzyms śpiewa, musi być w doskonałym humorze i ma skłonność do gadania. Żeby go więc podrażnić, umyślnie nie pytałem o nic. Wtedy on zaczął pierwszy:
- Dziwię się.
- Myślisz może, że mi jaki bogaty wujaszek umarł?
- Nie. Mówiłem ci już tyle razy, że z twoją twarzą nie można mieć ani bogatego, ani wogóle wujaszka.
- Może masz i rację—odparł Gzyms—za to mam od urodzenia spryt i głowę na karku, wobec czego mogę się obyć bez wujaszka.
- Z tą głową, to jest gorzej — powiedziałem, żeby go rozzłościć.
- Gadaj zdrów, a ja ci powiem, że mnie wcale Walenty nie wpuszczał!
Tu zrobił pauzę, jak prowincjonalny aktor dramatyczny, a ja się wściekłem naprawdę:
- Albo gadaj, albo idź do cholery! Byłeś u panny Rosołek?
- Byłem, i wyobraź sobie, jadłem flaki! Więcej: będę tam chodził codzień bez łaski tego zbrodniarza Walentego, który, żeby dostał ospę i umarł na dyzenterję.
- Więc jak?—zapytałem pełen ciekawość
- Otóż, — zaczął z godnością—zapewne wiesz, że knajpa w naszym domu ma tylne wyjście na podwórze, z którego korzystają goście, potrzebujący odwiedzić pewną ubikację.
- Wiem.
- Otóż z tego skorzystałem. Dziś w przęciągu kwadransa, niczem szlachetny Don Juan, rozkochałem w sobie ospowatą pannę Madzię, jednem słowem zdobyłem jej serce.
- Nie wielka sztuka: takie zezowate serce!
- Sztuka, czy nie, ale dokonałem tego choć brało mnie obrzydzenie. Wieczorem zaś, wracając od panny Zenobji (po flakach!), wstąpiłem do knajpy i przez drugi kwadrans szeptałem jej czułe słówka. Zemdliło mnie potem, to prawda, ale rezultat taki, że panna Madzia, tyleż szpetna co dobra, powiedziała:
- Co pan będziesz płacił temu złodziejowi Walentemu za bramę, panie Gzyms, wal pan zadniem wyjściem i rumsztyk!
Otworzyłem usta w zdumieniu, boć plan Gzymsa istotnie był genjalny. Za kwadrans flirtu z Paździorówną nie potrzebował się użerać z Walentym i tracić afektu panny Zenobji Rosołek. Istotnie miał spryt.
Natomiast Walenty długo penetrował, co i jak, aż po miesiącu doszedł prawdy. Wtedy zaczął rozmyślać, poczem włożył czysty fartuch i poszedł wprost do Madzi:
- Panna pewnie myśli, że ten zdechlak z czwartaka naprawdę pannę kocha, a jemu chodzi o bramę.
- Co myślę to myślę, a panu Walentemu nie interes.
- Jak panna Madzia taka honorowa, to już nie powiem, skąd wraca pan Gzyms wieczorami—burknął Walenty, poczem wypił służbowego splunął i zagryzł śledziem.
- Jakto skąd?—oburzyła się dziewczyna— z lekcji.
- Akurat! Czegoby taki chudziak mógł uczyć. Nie z lekcji, a od panny Rosołek z Podwala, co ma pralnię. Tu Walenty uderzył się w piersi i dodał:—Żebym tak zdrów był!
Pannie Madzi pociemniało w oczach i zrobiło się słabo. Odprawiła jednak Walentego dumnem skinieniem głowy, nie przyjmując pieniędzy za wódkę i śledzia, sama zaś postanowiła rzecz zbadać.
Rozpacz bywa śmiertelna lub czarna. Rozpacz panny Madzi była wprost z zakładu pogrzebowego, okazało się bowiem, że pyskaty Walenty ma racje. Wtedy zaczęło się piekło. Panna Madzia opowiedziała wszystko ojcu. Ten zamknął kredyt i tylne drzwi do wiadomej ubikacji w podwórzu.
Myślałem, że Gzyms straci humor, czyste półkoszulki i flaki. Gdzie tam! Ten urwipołeć miał szczęście. Właśnie zaraz potem „Czerwona Salamandra" — tygodnik poetycki— zaczął drukować poezje Gzymsa po dwadzieścia groszy od wiersza.
Oto jest historja zwycięstwa poety Gzymsa nad niechlujnym i pyskatym dozorcą Walentym, kiedy bowiem po dłuższej przerwie Gzyms zadzwonił do bramy, jakby się paliło, zdumiony i przerażony Walenty długo oglądał prawdziwe dwadzieścia groszy, wręczone z pogardą przez Gzymsa. I jeszcze przez pół roku nie mógł się połapać Walenty, ale otwierając bramę, myślał;
- Albo, huncwot, kogoś okradł, albo się inaczej urządził... Koniec końcem zgniję w kreminale.
Mój drogi, kochany Gzymsie! — to jest jedyne zdanie Walentego, które w zupełności podzielam!
Źródło: „Na Posterunku”, Juliusz Wirski, zdj. NAC