Niefortunne konkury cz. 1
Spotkałem niedawno Antka Paliwodę.
Kolega szkolny, którego nie widziałem ze dwadzieścia lat bezmała, więc, naturalnie, radość. Bywają takie radości niewiadomo z czego. W gruncie rzeczy, anim ja tęsknił za nam, ani on za mną. Nie wiem, czy w ciągu lat dwudziestu dwa razy wymieniem jego imię—zwłaszcza, że w szkole należeliśmy do dwu przeciwnych obozów. Tylko nie myślcie, że nam o politykę chodziło. Broń Boże! Szło o to, że teatr miejscowy posiadał dwie „naiwne”: pannę Manię i pannę Józię. Otóż nasza klasa dzieliła się na zwolenników talentu jednej i drugiej artystki. Ja miałem pannę Manię za ósmy cud świata. Antek uwielbiał pannę Jadzię. O mało nosa mi nie złamał, chcąc dowieść, że jego faworytka jest bez porównania zdolniejsza od mojej. Z tej samej przyczyny, zrobiłem mu siniaka pod okiem. Mimo tak przekonujące argument, każdy z nas pozostał wiemy swemu ideałowi a wspólnie odsiedzianą kozę za bijatykę uważaliśmy za ofiarę, złożoną na ołtarzu naszych bogiń.
Druga okolicznością, dzielącą nasze światopoglądy, było to, że jako zapalony rowerzysta nie interesowałem się wyścigami konnemi. Tymczasem Antek był osobistym przyjacielem wszystkich żokiejów i chłopaków stajennych, znał rodowód każdego folbluta i gdy przychodziła pora wyścigów dostawał z reguły odry, szkarlatyny, kokluszu — byłe tyko móc jak najmniej pokazywać się w szkole. Wcalem się tet nie zdziwił, ujrzawszy go teraz w mundurze kawalerzysty, dzwoniącego ostrogami z fantazją zabijaki.
Nastąpiły, rzecz prosta, zwykłe w takich razach okrzyki : „Jak się masz!” ... „Kopę lat” … „Góra z górą” ... Poczem buzi z dubeltówki i nie chcąc czynić zamieszania, utrudniać pieszej cyrkulacji—wypadło oblać mile wydarzenia w pierwszym nadarzającym się barze.
Aliści, mimo zażycie dość przyzwoitej dozy kropel rozweselających, oblicze towarzysza mego nie nabrało tej pogody, jaką się zwykło widywać u ludzi prawdziwie rozradowanych.
- Antoś—powiadam — ty musisz mieć jakieś zmartwienie,
- Mam — odrzekł z westchnieniem.
- Powiedz, co ci dolega. Wyznaj staremu koledze. Smutek, jak każdy ciężar, łatwiej znosić, gdy się nim z bliźnim podzielisz.
Byliśmy już po piątej kolejce, więc moja życzliwość miała czas istotnie się podreparować.
- Ah!...—westchnął Paliwoda.
- Powiedz, co ty robisz właściwie? Ojciec twój, pamiętam, majątek miał gdzieś na Wołyniu.
- I!...— machnął ręką.
- Bolszewicy?
- Ba! gdyby bolszewicy... Człowiek byłby przynajmniej ofiarą. Zawsze to pewna ulga móc wypominać ojczyznie, że trochę i jego kosztem się odrodziła. Mój dawny sąsiad, nawet z tej racji, takie sobie odszkodowanie wydębił, że na miejscu drewnianej budy murowany pałac stawia.
- Ho, a ty?
- Niestety, do nikogo pretensji mieć nie mogę. Dawno już ojciec majątek rozparcelował.
- Taki radykalny ?
- Nie, tylko tak radykalnie był zadłużony Byłem w wojsku, a teraz w KOPie służę.
- Daleko?
- At, właśnie przenieśli mnie... niech ich Pan Bóg kochał Mieścina kresowa.- Pięćdziesiąt procent Żydów...
- A drugie pięćdziesiąt?
- Żydówek. Ale mówiono: jest okolica. Pocieszałem sią tem. Człowiek przecież nie soliter: musi mieć jakieś towarzystwo — zwłaszcza że już i żenić sią pora.
- Na to zawsze czas — wtrąciłem, chcąc powiedzieć coś pocieszającego.
- Ale tam! Zawsze! — żachnął sią Antoni—Jeden mój znajomy za długo sią namyślał i wiesz, czem został? Nieboszczykiem. A ja rozumiesz, chciałbym uniknąć kariery tego indyka, co to za długo myślał. Postanowiłeś więc poskładać w okolicy wizyty. Najbliższe sąsiedztwo, słyszą, stara, dobra szlachta, magnacki prawie ród... W dodatku jest we dworze panna—palce lizać. Widziałem ją w kościele. Od jednego spojrzenia tak mnie za serce chwyciła, że powiedziałem sobie: ta, albo inna taka sama. Zaraz więc w następną niedzielę postanowiłem jechać. Chcąc odrazu, jak to mówią, wstępnym bojem zrobić wrażenie i podbić serce mego nowego bóstwa, zapowiedziałem ordynansowi, żeby mi cholewy wyglansował na lustro, mundur świąteczny elegancko wyczyścił, siodło oporządził, konia wyszczotkował...
- Panoczku — powiada (muszę ci dodać: chłop z miejscowych i trochem go spoufalił) — konno, panoczku, nie możno.
- Jakto, nie można? Cóż to ja, baba, czy co? Wiesz, jak jeżdżę konno. Więc chciałem się pokazać; inaczej zaraz się człowiek prezentuje.
- Baba nie baba — odpowiada mój Winczuk—ale tera wiosna, błota dużo, zachlapie się.
Mocno mi to nie w smak poszło. Ale, trudno, musiałem przyznać rację gamoniowi. Pojadę taratajką.
Źródło: „Na Posterunku”, Benedykt Hertz, zdj. NAC