Niefortunne konkury cz. 2
Już od soboty wieczorem sam doglądałem czyszczenia butów, guzików, całej garderoby. Mój Winczuk—który, poza licznemi przesądami, mydło również za przesąd uważał — niektóre moje wymagania traktował jako pańskie fanaberje i nie przestawał mruczeć pod nosem, że „wszystko to darma robota, i tak po drodze nie dotrzyma”. Wreszcie, po długich i ciężkich naukach, miałem garderobą w porządku. W niedzielą wystroiłem się pięknie, wyegzaminowałem w lustrze każdy szczególik.
Zajechała kałamaszka z Winczukiem w roli stangreta na koźle. Chcę siąść, ale ten ostrzega:
Pan, posłuchaj ! Kocami nakryj się, a to błoto zapaćka całą garderobę.
Uczyniłem, jak radził, owinąłem się kocami... Jedziemy.
Ledwieśmy raz, drugi skręcili, przekonałem się, jak dużo miał chłopak słuszności. Droga coraz gorsza, błoto coraz większe. Już i twarz mi opryskuje świeżutko ogoloną. Wyboje takiej te co moment wątrobę czuję tuż pod grdyką. Zacząłem w duszy kląć, żem wziął zbyt dobre konie. Rwą, jak djabły, a tu w człowieku bebechy oberka tańczą.
Winczuk, cholero—wołam—nie poganiaj! Stępa jedź! Będziesz ty trzymał konie, niedołęgo ? …
- Trzymam, pan! — odpowiada z flegmą iście kresową.—ot, pan sam trzymaj się.
Ledwo to wyrzekł, uczułem nagle coś, czego zrozumieć narazie nie mogłem. Miałem wrażenie, że jestem na djabelskim młynie. Dech mi zaparło, potem wpadłem w coś chłodnego głową i zrobiło się ciemno. Ale jednak żyłem. Tak! Pozostał mi słuch, więc domyśliłem się, że chyba jeszcze, żyję, słyszałem bowiem wyraźnie głos mojego Winczuka: „Kab ciabie wołki sjeli!... Kab ty okolieła!"... Porobiwszy trochę rozumem, zorientowałem się, że leżę pod przewróconą bryką. W koc owinięte nogi nie pozwalały mi się ruszać. Bryka zaś tłumiła głos, którego, oczywiście, używałem nie poto, by prawić swemu ordynansowi pochlebstwa.
Wreszcie, przy pomocy przejeżdżających włościan, udało się chłopcu wywlec mnie na światło, a brykę, do góry kołami sterczącą, doprowadzić do przytomności. Możesz sobie wyobrazić moją wściekłość, z rozpaczą graniczącą. O pokazaniu się pięknej pannie mowy być nie mogło. Postanowiłem tedy niezwłocznie wracać do domu i rozpocząć wizyty dopiero za tydzień.
Już gramoliłem się na brykę, gdy nagle tuż za mną rozdzwonił się śmiech—dziewczęcy śmiech…
Odwróciłem głowę... Ona! Siedziała na cudnej kasztance i patrząc na mnie powstrzymać nie mogła dławiącego ją chichotu.
- Biedaku!—przerwałem Antkowi z szczerem współczuciem w głosie.
- Słuchaj — odezwał się po chwili — ty masz podobno znajomości... Chcę się starać, żeby mnie gdzie indziej przenieśli. Ja tam jut służyć nie mogę.
*
Starania nasze nie odniosły pożądanego skutku i Antek musiał wrócić, skąd przyjechał.
Okazuje się jednak, że — niema tego złego... i t. d.—Wczoraj bowiem otrzymałem kartę. „Kochany Edku!—pisze Paliwoda — jestem najszczęśliwszy z ludzi. Zakochany, jak sztubak— Żenię się! Wprawdzie nie z tą, o której Ci opowiadałem, ale z inną, zupełnie taką samą. Cała różnica, że nie jeździ konno i nie widziała mnie wyłażącego z pod przewróconej bryki. Ale także blondynka i ma oczy, jak chabry.
Twój serdecznie Ci oddany
Antek”.
Źródło: „Na Posterunku”, Benedykt Hertz, zdj. NAC