Obłocone krypcie cz. 2
W drugim dniu prowadzonych dochodzeń, na drodze prowadzącej do Zurina, spotkałem jakiegoś nieznanego mi człowieka, który wylegitymował się paszportem rumuńskim i oświadczył, że jest gospodarzem, zamieszkałym w wiosce rumuńskiej, położonej o 5 kim. od granicy i że mu w nocy z dnia 18 n 19 grudnia,—a więc tej samej nocy, jak w Horeczy — z zamkniętej obory po wyłamaniu drzwi skradziono 3 pary wołów, które, jego zdaniem, przeprowadzone zostały przez granicę na naszą stronę. Poszkodowany Rumun poinformował mnie równocześnie, że—tak samo, jak ja—stwierdził ślady stóp w śniegu, ustalił jednak, że było 3-ch sprawców kradzieży, którzy skradzione woły przepędzili przez granicę, pomiędzy miejscowościami granicznemi Fundarją i Baińskięm,
Nie tracąc czasu udałem się wraz z poszkodowanym Rumunem wzdłuż granicy na miejsce przez niego wskazane i rzeczywiście stwierdziłem tam ślady 6 wołów i 3 mężczyzn, którzy je prowadzić. Spotkała mnie tutaj poza tem niespodzianka, o której, jako żywo, przedtem nie myślałem, bo któż opisze moje zdumienie, gdy podczas dokładnych oględzin śladów stwierdziłem, że jeden z mężczyzn, pędzących woły skradzione w Rumunji, pozostawił po sobie takie same ślady, jak sprawca kradzieży w Horeczy: krypci z obcasami.
Na tej podstawie doszedłem do wniosku że mam przed sobą złodziei zawodowych, którzy bydło skradzione u nas zbywają w Rumunji i odwrotnie. Nowe ślady napełniły mnie nową otuchą: bez namysłu więc przez pola, łasy i parowy poszedłem w trop za niemi, udało mi się jednak dojść tylko do szosy krzyżującej się pod Fcanctalem, tam bowiem ślady, ku memu wielkiemu zmartwieniu, zginęły, wskutek zupełnego zatarcia przez przechodniów i furmanki.
Miałem więc teraz nie lada orzech do zgryzienia, najeżało bowiem zdecydować się co do kierunku, a miałem ich aż cztery do wyboru: do Tereszeny, Kuczurmaru, Franctalu i Wołoki. Po długich poszukiwaniach odnalazłem obok nory jakiś zatarty trochę ślad stopy, podobny do owego krypcia z obcasem. Ponieważ ślad ten zdawał się wskazywać na to, że ścigany osobnik udał się do Kuczurmaru, przeto zdecydowałem się pójść w tym kierunku, straciłem jednak dotychczasową pewność siebie; liczyłem się z możliwością, że kto wie, czy nie będę zmuszony zmienić obrany kierunek na inny.
Gdybym w danym wypadku pozbawiony był innych wskazówek i polegać musiał jedynie na śladach kryciów z obcasami, albo ograniczył się tylko do poszukiwania właścicielu lego podejrzanego obuwia, to z pewnością wykrycie złodziei byłoby o wiele trudniejsze, a może nawet wszystkie zabiegł moje pozostałyby bez wyniku. Nie mogłem przecież uciekać się do porównywania z owemi śladami wszystkich krypciów należących do mieszkańców okolicznych wiosek, a chociażby nawet jednej jedynej wsi — bo przedsięwzięcie takie byłoby nietylko zbyt mozolne i uciążliwe, ale w dodatku nie przedstawiało żadnych widoków powodzenia już choćby z tego względu, że właściciel zdradliwego obuwia z pewnością zorjentowałby się i niebezpieczne chodaki raczej spalił, zakopał, niżby miał się w ten sposób zdemaskować. Ponieważ prowadziłem szczegółową „ewidencję" osób podejrzanych, zamieszkałych nietyłko w gminach, należących do mego posterunku, ale także i w wioskach, graniczących z moim rejonem służbowym, postanowiłem przeto skierować dociekania przedewszysikiem w tym kierunku, poświęcając nieco uwagi tym właśnie osobnikom.
Skierowałem przeto swe kroki do Kaczurmare, gdzie mieszkał niejaki Paweł C., człowiek nadzwyczaj obrotny i przebiegły, a poprzednio kilkakrotnie karany za kradzież, cieszący się wśród okolicznych chłopów opinją „karmionego szpakami". Paweł C. należał właśnie do tych ludzi, którzy znajdowali się pod ścisłą tajną obserwacją nietyłko moją, ale i całego personelu powierzonego mi posterunku. Ponieważ odwiedzałem go pod lada pozorem i podczas każdego obchodu służbowego, przeto nie uszła mej uwagi, ani jego obrotność i przebiegłość, ani pewna bojaźliwość, ujawniana przy każdem zetknięciu ze mną, z czego już dawno wnioskowałem, że sumiennie pana Pawła nie grzeszy zbytnią czystością, nie miałem jednak dotychczas żadnego powodu do wystąpienia przeciwko niemu. Nie był to zresztą jedyny człowiek, który mnie zainteresował, bo oto w sąsiedniej wsi Kamienie mieszkał znowu niejaki Gabrjel A., żyjący również z kodeksem karnym i sądami w stałej niezgodzie, a o kilka kilometrów dalej, mianowicie w Mołodji zakwitł trzeci kwiat w postaci niejakiego Durana M., mającego w całej okolicy ze wszystkich trzech najczarniejszą opinię. Już od dwu lat wiadomem mi było, że wszyscy trzej żyją z sobą w jak największej przyjaźni i że sobie nawzajem kumotrują, a dodać trzeba, że kumoterstwo w tamtejszej okolicy równa się bardzo bliskiemu pokrewieństwu. Nie było mi również obcem, że zacna ta kompanja, związana jest jakiemiś wspólnemi interesami, których charakteru nie umiał zresztą, czy nie chciał mi nikt objaśnić. U tej to właśnie trójcy postanowiłem szukać oryginałów śladów, które mnie tak niezmiernie zainteresowały, owych krypciów z obcasami. Ponieważ jednak nie było jeszcze najmniejszej podstawy do przeprowadzenia rewizji domu, przeto należało działać jak najoględniej, a więc tak, aby, nie zdradzając swych istotnych zamiarów, zapoznać się w jakikoiwiek sposób z obuwiem podejrzanych osobników i członków ich rodzin, względnie domowników.
Źródło: „Na Posterunku”, nr 1-4/1928, J. Jakubiec, zdj. NAC