Pod groźbą skazówki zegarowej cz. 3
Dyck pobiegł dokoła gmachu kościelnego, usiłując wejść do kościoła i ujrzawszy otwarte okno, naraz wszystko zrozumiał.
- Teraz rozumiem wszystko: człowiek wiszący na cyferblacie to John Pohlton. Że mi to odrazu nie przyszło na myśl!
Okno znajdowało się bardzo wysoko, lecz Dyck był atletą i wkrótce wdrapał się na kamienną framugę. Przechylił się już za nią, gdy nagle ktoś chwycił go za nogę i gniewny głos kobiecy rzekł:
- Złaź, złodzieju! Chcesz okraść kościół? Jak śmiesz! Natychmiast złaź, bo zawołam policję!
Dyck zamierzał już odwrócić się i wytłómaczyć kobiecie o co chodzi, lecz poznawszy głos, zrozumiał, że tłómaczenia zatrzymają go co najmniej na dziesięć minut, ponieważ za nogę chwyciła go pani Klarck, osoba znana ze swej wielomówności. Dyck usiłował uwolnić nogę, lecz pani Klarck trzymała ją mocno, obrzucając Dycka niezbyt tkliwemi wykrzyknikami. A tymczasem straszna skazówka wciąż posuwała się...
Później Dyck opowiadał, że żałował własnego postępowania; lecz należało działać jak najszybciej. Wyciągnął więc ostrożnym, lecz stanowczym ruchem wolną nogę i pchnął nią panią Klarck. Po chwili był w mroku kościoła i poomacku znalazł schody, wiodące do pokoju organisty. Potem pobiegł krętemi schodami.
A sekundy wciąż mijały i mijały. Szedł pociemku na piekielnem zimnie, ponieważ w ścianach wydrążone były otwory, służące do wentylowania organów i teraz wrywał się w nie mroźny wiatr.
Dyck nie liczył schodów, lecz przypuszczał, że było ich ze dwieście. Wreszcie wszedł do pokoju, oświetlonego światłem lamp. Znów nowe schody.
Dyck pamiętał, że kiedy właził przez okno, skazówki wskazywały dwadzieścia minut na piątą; według jego obliczeń od tego czasu minęło piec minut. Potem zrobił skok i znalazł się w pokoju ze szklaną skrzynią. Dyck szybko zorjentował się, który z cyferblatów znajdował się na północnej stronie kościoła; następnie otworzył w nim małe drzwiczki i wyjrzał. Zegar wskazywał 36 minut na czwartą, lecz Pohlton wciąż jeszcze wisiał na cyferblacie. Rozpaczliwie uczepił się dużej skazówki, jak za dawnych czasów uczepiał się rej okrętowych.
- Hej, Pohltonl — zawołał Dyck.
Usłyszał na to słaby okrzyk:
- Dzięki Bogu!
A wielka skazówka wciąż posuwała się z nieubłaganą ciągłością...
Dyck spostrzegł, że żelazne poręcze, które otaczały szklaną skrzynię, były z jednej strony wydarte z podłogi, przyczem metalowe przęsła podniosły jej część. Natychmiast zrozumiał, co się stało: wepchnięty pod poręcz koniec deski zniszczył część drewnianej podłogi, ponieważ ciało Pohltona okazało się za ciężkie. Dyck patrzał na uszkodzone poręcze, zastanawiając się, czy nie można użyć ich do uratowania nawpółzmarzłego człowieka, lecz przekonał się, że to nie ma sensu. Jakże uratować go?
Nagle olśnił go szczęśliwy pomysł:
- Zatrzymam zegar!
Niełatwe to było zadanie! Zegar szedł uparcie i jakgdyby każdem uderzeniem swem rzucał mu wyzwanie. Dyck dojrzał drzwiczki w szklanej skrzyni, otworzył więc je i spojrzał w zamyśleniu na zębate koła i wahadło, które każdym swym ruchem zbliżało do Pohltona śmierć.
- Jak tu zatrzymać zegar, — pomyślał Dyck — koła są wielkie i potężne. Przecież nie sposób zatrzymać rękami wielkie wahadło, nawet jeśli uda mi się dotrzeć do niego przez ten skomplikowany mechanizm.
Źródło: „Na Posterunku”, J. Jencks, przełożył Włodzimierz Słobodnik, nr 19-20/1928, zdj. NAC