Pies policyjny cz. 2
Po drodze wstąpił do knajpy. Zajął stolik w rogu pod piecem i głęboko się zamyślił. „Żaden nigdy nie szczekał, a ten ujada"! Bolało go to i gniewało. Jak wszyscy artyści był potrosze dzieckiem i chciał być lubianym, Antypatja, jaką mu okazał Kruczek, stała się kwestją poprostu honoru. „Muszę go czemś ująć—myślał.—Ale czem? Kiełbasa—za droga rzecz. Skórek z salcesonu takie bydlę nawet nie powącha Arystokrata, psia go ciotka. Chyba kurczęciem go przejednam". I nagle z przerażeniem: „Takie tresowane psy strasznie są mądre: kurczę zeżre, a ujadać nie przestanie. I zresztą skąd ja wezmę kurczę? Sam nigdy nie jadłem".
Pogrążony w rozpaczy nie zauważył, że do stolika przysiadł się przyjaciel — Anastazy Kiełbik.
Kiełbik, pomimo nazwisko rybie, nie miał nic wspólnego z rybakami — raczej z wodą. Wodę ubóstwiał i cenił. Woda bowiem była jego narzędziem pracy. Z tego łatwo się domyślacie, że Anastazy był strażakiem. Używał jednak tego płynu tylko nazewnątrz i, broń Boże, nie do mycia, ale w nagłych wypadkach pożaru. Do środka wolał żytniówkę, albo wogóle Baczewskiego. Poza tem był smagły, przystojny i szeroki w barach. Pożar był dla niego świętem. Poza pożarem drugą namiętnością jego była Pelagja. Ale o tej dostojnej podwice usłyszycie potem. Narazie Anastazy, widząc przyjaciela w smutku i głębokiej zadumie, trącił go zlekka w żebro łokciem i zapytał:
- Gzyms, czegoś żałosny? Ożeniłeś się czy co?
- Bóg strzegł — odparł Gzyms głębokim basem — mam jednak inne zmartwienie.
- Większe czy mniejsze?
- Bo ja wiem. Zmartwienia są zawsze jednakowe. To jednak, sądzę, jest nie tak straszne, jak małżeństwo.
- No?!
- O
- Tak, mój Kiełbiku. Rozumiesz?—pies!.
- Gadaj po ludzku. Dopiero ósma„ a ten już wstawiony.
- Nie jestem wstawiony, zaprzeczył żywo Gzyms, odpowiadam tak, jak należy: temat jest psi, więc jakże mówić po ludzku.
- To szczekaj! — zniecierpliwił się ogniodławca i odwrócił się do Gzymsa plecami.
- Kiedy ty zawsze się unosisz rozżalił się malarz. — Widzisz, sprawa jest skomplikowana. Muszę mieć duże pieczone kurcze...
- Fiu-u-u—gwizdnął strażak—myślisz, że to tak łatwo. Ale może się da zrobić. Znam jedną kucharkę, która mnie miłuje. Będzie kurczę, ale powiedz, poco ci taki kosztowny ptak?
- Dla psa.
- Niemal Ludzie zgłodu umierają, a ten będzie kurczęta psom rzucał!
- Kiedy uważasz, Kiełbik, ten pies to nie jest zwyczajny pies, to policyjny i tresowany.
- Skąd ty takiego znasz?
- Poznałem u inspektora. Bardzo szczekał. Nie lubię. Psy nie powinny szczekać na artystów, od tego są ludzie.
- Może masz i rację. Ale dlaczego ten pies szczekał? Zresztą, co mnie to obchodzi. Ale po naszej przyjaźni będziesz miał kurczą. Kiedy będziesz u inspektora?
- Za tydzień. Maluję dla niego nowy obraz.
- No, no! To musi być dobroczynny człowiek, skoro kupuje twoje obrazy.
- Zawsze mówiłem, że co strażak to idjota.
- Cie, widzisz go. Niby malarze mądrzejsi. Skrobirymek, malarz i muzyk, wiadomo — jedna hołota. No, nie gniewaj się Gzyms; wiesz, że cię kocham, choć namalowałeś mi na portrecie kask na zielono. Gdzieżeś ty widział, człowieku, zielone kaski? Chyba, kiedy nieoczyszczone i grynszpan zeżre…Ale to znowu niemożliwe...Kask musi być oczyszczony! No, dawaj grabę, napijemy się!
Źródło: „Na Posterunku”, nr 21/1928, Juliusz Wirski, zdj. NAC