Święta chorągiew cz. 1
Niewielkie, zbudowane z piasku i drzewa fortyfikacje stały w kotlinie pomiędzy dwiema górami. Na południu i na wschodzie ciągnęły się gęste zagajniki, które na północy i na zachodzie ustępowały miejsca wysokim trawom i krzakom. Dalej wielkie skały zagradzały drogę wiodącą w góry.
W gęstwie leśnej grzmiały wystrzały i kule tuzinami uderzały w drewniany płot fortyfikacji. Za niskim nasypem z kamieni i worków z piachem, nad którym powiewała chorągiew, kilkudziesięciu marynarzy w brudnych mundurach i kilkunastu czarnych strzelców afrykańskich odpowiadało na ogień nieprzyjacielski, strzelając bardzo powoli i oszczędnie, gdyż mieli już niewiele kul. Strzelali tylko wtedy, gdy mieli przed sobą zupełnie wyraźny celę oblegający zaś chowali się przeważnie w krzakach. Jednak od czasu do czasu któryś tam z nich wyskakiwał z krzaków i wtedy rozlegał się wystrzał. Niekiedy po wystrzale nie było słychać jęków, czasem zaś ciemna postać kurczowo podskakiwała; oznaczało to, że kula trafiła jakiegoś murzyna w serce albo w mózg. Pomimo to murzyni nie tracili na minie i atakowali białych z coraz większą zaciętością. Strzelby ich nadal grzmiały, gongi i bębny warczały, trąby trąbiły triumfalnie. Oblegający mogli sobie pozwolić na to, aby nie oszczędzać ludzi, gdyż wojsko ich liczyło kilkuset żołnierzy, fort zaś miał wszystkiego czterdziestu obrońców.
W środku podwórza dwaj żołnierze stał! koło małej armatki; marynarze przenieśli ją przez zagajniki, błota i rzekę tylko poto, żeby ostatecznie przekonać się, że z armatki nie sposób zrobić użytku wobec tego, że nieprzyjaciel uporczywie krył się w krzakach. W forcie było coraz mniej wody; prowiantów starczyło już zaledwie na dwa dni; żołnierze chorowali na febrą. Jedyna nadzieja obrońców fortu polegała na mniemaniu, że przebiją się przez górską kotlinę na północ. Po tamtej stronie płynęła rzeka i kanonierka, która przywiozła ich tutaj, broniła tego błotnistego potoku.
- Jednego jednak dowiedliśmy, — rzekł starszy i wyższy z dwóch żołnierzy, — a mianowicie że święta chorągiew rzeczywiście istnieje, chociaż nie zdobyliśmy jej.
Mówiąc to, wskazał ręką wąską polane, głęboko wrzynającą się w las. Na najdalszym jej krańcu wznosiła się zielona chorągiew, od czasu do czasu ukazując się i niknąć, gdyż kołysano ją na wszystkie strony. Ukazanie się jej oznajmiały fanfary trąb i krzyki.
- Czy naprawdę ci poganie tak cenią ją, jak mówił mi stary murzyn Wimba? — rzekł porucznik marynarki Farmer. — Wątpię, czy wyniosą ją naprzód podczas bitwy. Dwa wystrzały z tego drobiazgu, — pogłaskał armatkę — a potem nagły atak... Wtedy święta chorągiew będzie należała do nas.
Piechur ponuro uśmiechnął się.
- O ile oni tak żarliwie oblegają nas teraz, kiedy nie zdobyliśmy ich chorągwi, to niech pan zastanowi się nad tem, co będzie wtedy, kiedy chorągiew będzie w naszem posiadaniu?— zauważył żołnierz.
Marynarz umilkł na chwilę. Potem rzeki z nieoczekiwaną powagą:
- Słuchaj, Jackson; gdybyśmy zdobyli tę chorągiew, moglibyśmy stawiać im warunki. Zaatakujmy chorągiew, zdobądźmy ją i oświadczmy im, że ją spalimy, o ile nie zagwarantują nam bezpiecznego odwrotu.
Jackson pokiwał głową.
- Musielibyśmy na to poświęcić za wiele ludzi — rzeki w zadumie.
- A jeżeli nie zdecydujemy się na coś stanowczego — rzekł marynarz — to wszyscy zginiemy.
Jackson odwrócił się i wskazał dłonią góry, wznoszące się przed fortem.
- Postarajcie się dojść do kotliny—rzekł.— O ile tylko będziemy w stanie zatrzymać dzikusów dotąd, dopóki nie dojdziecie do tego miejsca, gdzie kotlina zwęża się, wszystko będzie w porządku. Od strony rzeki usłyszą wystrzały.
Farmer mruknął:
- Czy masz chociażby najmniejsze pojęcie o tem, co przedstawia sobą ta wąska część kotliny?
- Nie, a ty?
- Mam. O świcie z poza worków z piaskiem oglądałem okolicę przez lunetę. Na przestrzeni dwustu jardów kotlina ta ciągnie się w postaci korytarza, mającego cztery kroki szerokości.
- Tem lepiej; łatwiej będziemy mogli bronić naszej tylnej straży.
- Być może. Na nieszczęście musielibyśmy bronić również i straży przedniej. Stary murzyn Wimbi nie jest głupi. Ustawił już w górach kilkuset murzynów, ulokował tam armaty i czeka na nasze odwiedźmy. Nie, mój przyjacielu, te drzwi są mocno zamknięte.
Coś w rodzaju jęku wydobyło się z piersi Jacksona.
- Niech nas Bóg prowadzi — rzekł — arie nie widzę żadnego wyjścia!
- A więc musimy wprowadzić w czyn mój plan—rzekł przekonywająco Farmer. Przecież ostatecznie przyszliśmy tu w głównej mierze poto, żeby zdobyć świętą chorągiew.
Jackson tak mocno zaczął targać swoje wąsy, jakgdyby chciał je wyrwać, potem z westchnieniem opuścił rękę.
- Dobrze—zgodził się—spróbujemy. Jednak jest to jedyna, mojem zdaniem, możliwość ratunku. Zrobimy wypad, a na ten czas komendanta będzie zastępował Wiwjan.
Farmer zatrzymał go i zapylał:
- My? Przecież to ja zaproponowałem.
- A ja jestem komendantem — rzekł sucho Jackson.
Porucznik stał, jakby nie wiedząc co czynić, potem wzruszył ramionami i poszedł zbierać marynarzy. Zebrało się ich dwunastu, ucieszonych, że zamiast nudnej strzelaniny nastąpi walka na bagnety.
Źródło: „Na Posterunku”, nr 43/1928, F. Sewil, zdj. NAC