Święta chorągiew cz. 2
W czasie gdy marynarze i strzelcy słuchali instrukcji, Jackson wrócił z Wiwjanem, doktorem, który towarzyszył ekspedycji.
Nastawiłem już armatę—rzekł Jackson, wskazując działo. Pozostaje wam tylko strzelać ponad naszemi głowami, kiedy przejdziemy około pięćdziesiąt kroków na planie. Wtedy granaty będą padały tam, gdzie znajduje się chorągiew. Jeżeli stracicie napróżno chociażby dwa naboje, sprawa będzie przegrana.
Wiwjan, który głośno skarżył się no to, że go nie biorą do ataku, kiwnął jednak głową na znak zgody. Potem usiadł przy armacie i położył na niej ręką. Żołnierze z błyszczącemi oczami oczekiwali znaku oficera. Jackson obejrzał sią, podniósł rękę i przesadził nasyp. Marynarze i strzelcy, którzy pobiegli za nim, znaleźli się wkrótce za fortyfikacjami.
Rozległ się ryk. Całe pole ożyło, usiane wściekającymi się murzynami, którzy strzelali i krzyczeli, biegnąc od jednego krzaku do drugiego. Dzicy bardzo zdenerwowali się, to też źle strzelali; żadna kula ich nie trafiła w atakujących. Tymczasem z poza wału fortecznego pomiędzy drzewami gwizdnął granat i wybuchnął na krańcu polany. Farmer i Jackson ujrzeli, jak zielona chorągiew niespokojnie drgnęła nad palmowym gajem. Warta, która ją otaczała, myślała teraz jedynie o własnym ratunku; jeden tylko człowiek nie myślał o tem, a mianowicie sam Wimbi Asselach, renegat z afrykańskiego pułku strzelców.
Chorągiew i chorążowie znikli wśród palm, ale atakujący byli już blisko i wkrótce wybiegli na następną polane; tam chorągiew zniknęła za grupą zgruba zbudowanych chat. Atakujący z głośnym krzykiem pobiegli za nieprzyjaciółmi.
Farmer biegł na przedzie i kiedy ludzie jego skręcili za węgieł najbliższej chaty, okrzyk zdumienia, który wyrwał się z ust porucznika, zatrzymał cały oddział.
- Rzucili ją! — rzekł porucznik.
Istotnie, tchórze, co prędzej uciekając, cisnęli świątą chorągiew na ziemią i zielone fałdy jej rozścielały się pod stopami atakujących. Słynna chorągiew święta znajdowała się w rękach Anglji.
Farmer pochylił się, podniósł chorągiew i obejrzał się. Potem atakujący pobiegli zpowrotem do fortu, file odwrót poszedł im ciężej niż atak. Murzyni uspokoili się już; z gęstych zarośli z gwizdem wylatywały kule; strzały sypały się z poza drzew i krzaków; tu i tam koło tuzina murzynów wyskakiwało z krzaków i z siekierkami w dłoni rzucało się na marynarzy i strzelców. Dwaj żołnierze upadli. Koledzy podnieśli ich i zabrali ze sobą. Kula zdarła skórę z ramienia Jacksona i z rany trysnęła krew. Lecz nie mrugnął nawet okiem. Rewolwer Farmera pracował bez przerwy, karabinowy ogień nie milknął.
Zanim Anglicy dotarli do fortu, przeżyli okropne chwile, pełne gromu wystrzałów, przynoszących rany i śmierć. Nareszcie znaleźli się za wałem obronnym. Wszyscy wrócili. Ani jednego rannego nie zostawiono na pastwę dzikim.
A co najważniejsze—zdobyli główną chorągiew świętą. Garnizon Wiwjana pozostał również nienaruszony. Coprawda niewielu żołnierzy nie odniosło żadnego szwanku, lecz oprócz jednego żołnierza, którego życie gasło na wieki, nikt nie otrzymał poważnych ran z uszkodzeniem kości. Przedewszystkiem zwrócono uwagą na konającego. Potem doktór zajął się opatrywaniem ran innych żołnierzy.
Jackson wyszedł z namiotu szpitalnego z obandażowaną ręką i natychmiast wywiesił zieloną chorągiew obok angielskiej. Poczerń rozkazał, aby wszyscy żołnierz o zajęli swoje miejsca. Można było oczekiwać, że ujrzawszy emblemat wyzwania, oblegający runą do najzaciętszego ataku. Żołnierze czekali z niepokojem. Jednak stała się rzecz dziwna. Bezładna strzelał, na, która nastąpiła po wściekłych salwach, powoli zamierała i wkrótce zupełnie ucichła. Trąby murzyńskie zabrzmiały kilkoma akordami, potem zapanowała zupełna cisza. Widocznie murzyni uznali się za pokonanych.
Wiwjan oglądał lekką ranę na ręce Farmera. Kiedy obandażował ją, nozdrza jego rozdęły. się. Kichnął.
- Niech mi pan powie, skąd wziął pan perfumy „wiśniowy kwiat" na tej dalekiej pustyni? — zapytał chirurg.
Na twarzy porucznika odmalowało się zdumienie.
- Jakie perfumy? — zapytał.
- Ależ pan pachnie — rzekł doktór.
Farmer uśmiechnął się.
- Poczułem również mocny słodkawy zapach — rzekł — lecz sądziłem, że tek pachnie jeden z waszych środków odkażających.
Wiwjan pokiwał głową.
- Mam tylko wodą karbolową i kwas borny — rzekł doktór.
- Być może w tłoku zgniotłem jakiś mocno pachnący kwiatek — rzekł Farmer i kiedy Wiwjan nałożył mu opatrunek, poszedł znów do szeregów obrońców fortu.
Następna godzina minęła bez żadnych przygód. Pole milczało. Jackson zmniejszył liczbę wartowników i pozwolił niektórym ludziom odpocząć. Reszta żołnierzy nie spuszczała uważnych oczu z zarośli. Lecz żadna gałązka nie drgnęła. W każdym bądź razie — przynajmniej na pewien czas, oblężenie ustało.
Nagle spokój został naruszony w najbardziej przykry sposób. Farmer drgnął, zrobił kilka niepewnych kroków wbok. Czuł. że się dusi. Doktór Wiwjan, widząc to, zaopiekował się nim.
- Co sią z panem dzieje? — zapytał doktór.
Posiniałe wargi Farmera drżały. Darł na sobie kurtkę, jakgdyby leżące pod nią węgle paliły go.
- Jak ogień! — zawołał—jakgdyby spalał mnie ogień.
Rozebrano go i obnażono mu piersi. Na skórze miał ciemno-czerwoną plamę; z początku wyglądała jak drobny punkcik, a potem zaczęła rosnąć i okryła mu ramiona, ręce, szyję, całe ciało. Po upływie pięciu minut leżał już na ziemi, wił się, krzyczał i szczypał palcami jak wściekły pies. Lecz pomimo to zdumiony Wiwjan nie tracił przytomności umysłu. Przy pomocy Jacksona podniósł oszalałego marynarzy, związał mu ręce i nogi i zaniósł go do namiotu. Nie wiedząc, jakiego środka ma w danym wypadku użyć, doktór nacierał skórę porucznika tłuszczem ze swego nędznego obiadu. Kurcze i krzyki porucznika zmniejszyły się, ba, ale tylko dzięki wielkiemu osłabieniu. Wkrótce Farmer stracił przytomność i umilkł; leżąc na łóżku, oddychał powoli i z trudem.
Źródło: „Na Posterunku”, nr 43/1928, F. Sewil, zdj. NAC